piens.pl / Felietony / Stanisław Michalkiewicz

Stanisław Michalkiewicz

Co myśleć o ustawowych zmianach w Polsce dotyczących Sądu Najwyższego?

Dzisiejsze wydarzenia w sejmie rozgrzewają emocje większości opozycjonistów PiS’u. Widzą w nich kolejną szansę obalenia znienawidzonego rządu. Jednak dla wielu  z nas wydarzenia są emocjonalnie obojętne, i rozumiemy, że aby było lepiej w sądach muszą nastąpić zmiany. Jak zwykle humorystycznie i trafnie sytuację, wraz z tłem historycznym, przedstawia w swoim felietonie Stanisław Michalkiewicz. Poczytajmy.

Któż z nas nie pamięta bajki o rybaku i złotej rybce? Chociaż wszyscy ją pamiętamy, to jednak pamięć bywa zawodna i ludzie wprawdzie maja dobrą pamięć, ale niestety krótką – to warto przypomnieć, o co tam chodziło. Otóż rybak schwytał złotą rybkę, która w zamian za wypuszczenie na wolność obiecała spełniać jego życzenia. Kiedy dowiedziała się o tym rybakowa, zażądała najpierw porządnego dworu ze służbą i szykanami, potem – pałacu, aż wreszcie – by rybka została u niej sługą na posyłki. Wtedy czar prysnął, rybka odebrała wszystkie dary, a głupia baba została na progu chałupy przed rozbitym korytem.

Jakże idealnie pasuje ta historia do dziejów praworządności w naszym nieszczęśliwym kraju! Jak pamiętamy, za pierwszej komuny sędziowie, nie mówiąc już o funkcjonariuszach wymiaru sprawiedliwości drobniejszego płazu – trzęśli się przed byle sekretarzem, a jeszcze bardziej – przed bezpieczniakami, którzy byli przecież najtwardszym jądrem systemu. I chociaż wskutek tego w czasach stalinowskich dochodziło do masowych zbrodni sądowych, a i potem zdarzało się wiele łajdactw, zwłaszcza w sprawach zatrącających o politykę, to jednak sędziowie czuli mores, bo nigdy nie było wiadomo, czy podsądny, albo strona w procesie cywilnym nie ma jakichś sekretnych kontaktów czy to z sekretarzem, czy ubowcami i czy nie sprawi im przykrej niespodzianki. Dzięki temu wymiar sprawiedliwości jako-tako funkcjonował. W rezultacie sławnej transformacji ustrojowej partia została zlikwidowana, a bezpieczniacy utworzyli struktury zorganizowanej przestępczości, wśród których najgroźniejsze były Wojskowe Służby Informacyjne. W rezultacie niezawisłe sądy wyemancypowały się z jakiejkolwiek zależności od konstytucyjnych struktur państwa i podlegały już nie żadnym tam „ustawom”, tylko – oficerom prowadzącym – bo przecież nikt nie ma chyba najmniejszej wątpliwości, że stare kiejkuty plasowały agenturę nie w środowisku gospodyń domowych, tylko między innymi – w wymiarze sprawiedliwości, gdzie – jak powiada poeta – „sypią się piękne wyroki”. Ostatnie kongresy sędziów, organizowane przez panią Małgorzatę Gersdorf, która z sędziowskiej pensyjki potrafiła uciułać sobie miliony pokazują, że agentura mogła stanowić nawet 10 procent ogółu sędziów. Posłuszeństwo wobec starych kiejkutów zapewniało całkowitą bezkarność, toteż nic dziwnego, że wystarczyło 25 lat takiego stanu rzeczy, by w środowisku wytworzyło się przekonanie, iż jest to stan naturalny, a sędziowie są wyjątkową „kastą”, rodzajem Ubermenschów, nawet jeśli w skromnych początkach jeszcze „srać chodzili za chałupę”. Ale fortuna kołem się toczy i pysznych poniża, toteż nic dziwnego, że i nasi Zasrancen w końcu się doigrali.

W ramach rekonstrukcji przedwojennej sanacji, która najwyraźniej jest ideałem pielęgnowanym w sercu prezesa Jarosława Kaczyńskiego, przyszła kryska i na nich, zgodnie z art. 4 ust. 1 konstytucji kwietniowej z 1935 roku, stanowiącym, iż „w ramach państwa i w oparciu o nie kształtuje się życie społeczeństwa”. Wynika z niego, że poza państwem nie ma życia. No dobrze – ale cóż to właściwie jest, to „państwo”, poza którym nie ma życia? Ano, to nic innego, jak państwowa biurokracja. Toteż uchwalone niedawno nowelizacje ustaw o Krajowej Radzie Sądownictwa i ustroju sądów powszechnych oraz rządowy projekt ustawy o Sądzie Najwyższym nie pozostawiają złudzeń, że rząd przeszedł na ręczne sterowanie niezawisłymi sądami. Wbrew lamentom, że to „koniec państwa prawa”, podporządkowanie sądów rządowi wcale nie musi być gorsze od podporządkowania ich starym kiejkutom. Cokolwiek można złego powiedzieć o rządzie, to ma on przynajmniej tę zaletę, że wiadomo, kto go tworzy, kto jest, dajmy na to, premierem, a kto – ministrem sprawiedliwości, podczas gdy w przypadku starych kiejkutów była to całkowita enigma, bo – jak wiadomo – po rozwiązaniu Wojskowych Służb Informacyjnych, starych kiejkutów oficjalnie „nie ma”. Wprawdzie Najstarszym Kiejkutem III Rzeczypospolitej wydaje się pan generał Marek Dukaczewski, który podczas ostatniej kombinacji operacyjnej 16 grudnia ub. roku nadzorował konfidentów przedstawiających pod Sejmem „zagniewany lud”, ale pisać do niego skargi na sędziów, to jakby pisać na Berdyczów, zwłaszcza, że zgodnie z zasadą ochrony danych osobowych jego adres nie jest publicznie znany, podczas gdy Ministerstwa Sprawiedliwości – jak najbardziej. Poza tym lamenty, jakoby Polska była dotąd „państwem prawa” mogą wzbudzać śmiech pusty, jeśli nie „litość i trwogę”. Recenzję w tej dziedzinie wystawił III Rzeczypospolitej nie żaden działacz PiS, tylko funkcjonariusz, minister spraw wewnętrznych w rządzie premiera Tuska, w podsłuchanej, a więc niewątpliwie szczerej rozmowie stwierdzając, że to „ch…, d… i kamieni kupa”. Może pulchna pani poseł Nowoczesnej Katarzyna Lubnauer uważa, że tak właśnie „państwo prawa” powinno wyglądać, w co chętnie wierzę, bo już na pierwszy rzut oka widać, że „naiwne to i niewinne” – chociaż oczywiście wie, z której strony chleb jest posmarowany i do Nowoczesnej trafiła, jak po sznurku, którego przecież sama sobie chyba nie naciągnęła. Sytuację rządowi PiS ułatwiła arogancja sędziów, a zwłaszcza – pana prezesa Andrzeja Rzeplińskiego, który nie tylko kolaborował w posłami PO przy nowelizowaniu ustawy o TK, ale i nie protestował przeciwko wyborowi „nadliczbowych” sędziów tego Trybunału i nadal pozuje na autorytet moralny, najwyraźniej uważając, że „czysty typ nordycki i bez mydła jest czysty” – czy pani Małgorzaty Gersdorf, nie mówiąc już o przebierańcach drobniejszego płazu, z którymi mają do czynienia zwykli obywatele. Uchylenie zasłony dotychczas skrywającej kulisy afery Amber Gold, czy warszawskiej reprywatyzacji, w których sędziowie, prawdopodobnie na polecenie starych kiejkutów, nie tylko patrzyli przez palce na łajdactwa, ale nawet i dzisiaj demonstrują świadomą dyscyplinę, na pytanie komisji o nazwisko odpowiadając: nie wiem, nie pamiętam, ostatecznie przekonało opinię publiczną, że nie ma kogo żałować, że PiS wprawdzie stosuje kozackie metody, ale widać inaczej rozgonić tego łajdackiego towarzystwa wzajemnej adoracji się nie da.

Nie jest też wykluczone, że nawet gdyby PiS utraciło władzę, to ekspozytura Stronnictwa Pruskiego wcale nie musi zrezygnować z ręcznego sterowania niezawisłymi sądami. Wykorzystując te same procedury, powyrzuca tylko faworytów obecnego rządu i na ich miejsce wprowadzi tak zwanych „naszych sukinsynów”, którzy w podskokach zrobią, co tam będzie się od nich oczekiwało. Jak to było w „Towarzyszu Szmaciaku”? „Tak sobie Szmaciak mściwie roi, na korytarzu zaś już stoi podwładnych tłum, aby bez zwłoki stosowne zaraz podjąć kroki, gdy tylko wódz rozkazy wyda. Są to milicji szef Maczuga, pan prokurator Jan Szaruga i bardzo tłusta biała gnida, prezes powiatowego sądu.” U progu transformacji ustrojowej Stefan Kisielewski zachęcał, by „wziąć za mordę i wprowadzić liberalizm”. Nikt go nie posłuchał, no to teraz będzie zamordyzm – ale bez żadnego liberalizmu.

Stanisław Michalkiewicz

Anne Sanders, niemiecka ekspert prawna pracująca dla Rady Europy, przyznaje wprost: Proponowany przez PiS sposób powoływania sędziów Sądu Najwyższego jest taki sam, jak w Niemczech. Dlaczego zatem w Polsce można z tego powodu robić aferę, a w Niemczech nie?

Żonaty kawaler czyli małżeństwo jednopłciowe

Felieton Stanisława Michalkiewicza pt. „Komunizm zwycięża w Niemczech” z dnia 13 lipca 2017 roku zawiera jedno z trafniejszych spostrzeżeń w sprawie wprowadzania przez tęczową międzynarodówkę zmian w języku.

Mianowicie, felietonista zauważa, że:

Jednym z celów uchwycenia panowania nad językiem jest pozbawienie pierwotnego znaczenia pojęć – i tak zwane „małżeństwa jednopłciowe” są znakomitą ilustracją tej metody. Zgodnie z logiką dwuwartościową, mamy do czynienia z prawdą i fałszem, z normą i dewiacją. Z tego punktu widzenia „małżeństwo jednopłciowe” jest kompletnym nonsensem, mniej więcej takim, jak „żonaty kawaler”. Nie ma takiego zwierzęcia, bo małżeństwo różni się w sposób istotny od związków jednopłciowych. Celem małżeństwa jest założenie rodziny, to znaczy – wydanie na świat potomstwa. Chociaż zdarzają się wyjątki, to zasada jest właśnie taka. Natomiast zasadniczym celem związków jednopłciowych jest świadczenie sobie nawzajem usług seksualnych – bo przecież dobór par następuje według kryterium seksualnych upodobań…

Dziś już można usłyszeć, nawet w programach katolickich, że posługuje się chociażby takim pojęciem jak „małżeństwa heteroseksualne” jakoby dopuszczając, że jednak są małżeństwa inne niż te pomiędzy mężczyzną a kobietą. Pamiętajmy o tym i starajmy się zachować czystość naszego języka by zachowywać pierwotne jego znaczenia.

Poniżej link do całości felietonu niezawodnego Michalkiewicza :

Rewolucja komunistyczna, która w Europie i Ameryce prowadzona jest według strategii zalecanej przez włoskiego komunistę Antoniego Gramsciego, dokonuje stopniowej destrukcji podstaw cywilizacji łacińskiej – bo stawką jest zniszczenie tej cywilizacji, od wieków znienawidzonej przez jej wrogów. 

Dodatnie i ujemne plusy Brexitu

Ajajajajajajaj! Co to będzie? Panie Cyngielman, pan ruszaj na ratunek Europie, a jak pan nie możesz, to przyślij mi pan te dwanaście tuzinów gaci! Ajajajajajajaj! Jak tak dalej pójdzie, to europejsy ogłoszą paneuropejską żałobę („A my wszyscy w żałobie!”) jako nieutuleni w żalu po brytyjskim referendum. Premier Cameron najwyraźniej tego się nie spodziewał, skoro natychmiast złożył dymisję. Chodziło mu raczej o podlizanie się angielskim narodowcom, no i wytargowanie dla Wielkiej Brytanii Korzystniejszych warunków w Eurokołchozie, co nawiasem mówiąc, mu się udało, bo Nasza Złota Pani opowiedziała się za mniejszym złem – ale niczym uczeń czarnoksiężnika uruchomił proces, który nabrał własnej dynamiki, zwłaszcza w kontekście muzułmańskiej inwazji, której zorganizowanie węgierski premier Orban przypisuje żydowskiemu grandziarzowi finansowemu Jerzemu Sorosowi. Jaki Soros ma w tym interes? Jakiś musi mieć; warto przypomnieć, że Żydzi są mściwi, jak mało kto, a w tej sytuacji nie można wykluczyć, że wpadli na pomysł, by zemścić się na mniej wartościowych europejskich narodach rękami bisurmanów.

Powodem tej wędrówki ludów jest bowiem wtrącenie licznych krajów Bliskiego i Środkowego Wschodu oraz Afryki Północnej w stan krwawego chaosu. Licznych – ale nie wszystkich, bo taka np. Jordania, którą przecież rządzi tyran, ale która jeszcze bodajże w 1994 roku podpisała z bezcennym Izraelem traktat pokojowy w następstwie którego stała się rodzajem „bliskiej zagranicy” dla Tel Awiwu, nie doświadcza ani żadnych jaśminowych rewolucji, ani wojen o pokój i demokrację, jaką w sąsiedniej Syrii toczą z tamtejszym tyranem „bezbronni cywile”, wynajęci i wytresowani przez CIA, ani „misji pokojowych”, które w stan krwawego chaosu wtrąciły Irak , ani „misji stabilizacyjnych”, które, przy niejakim udziale naszej niezwyciężonej armii („tam wódz taliby gromi, a wzdycha do Kraju”), ściągnęły na Afganistan straszliwe paroksyzmy. Tedy pod pretekstem krwawego chaosu setki tysięcy młodych bisurmanów ruszyły na Europę. O żadnej integracji nie może być mowy, bo mniej wartościowe europejskie narody, poddawane przez europejsów od kilkudziesięciu lat politpoprawnej tresurze, chcą już tylko wypić i zakąsić, no i oczywiście rżnąć się z kim popadnie bez żadnych konsekwencji, w związku w tym wzbudzają w wyznawcach Allaha bezgraniczną pogardę.

Nie można tedy wykluczyć, że starsi i mądrzejsi, którzy potrafili owinąć sobie wokół palca nawet sławnych na cały świat amerykańskich twardzieli, którzy skaczą przed nimi z gałęzi na gałąź, wykombinowali sobie, że przy pomocy bisurmanów zrobią porządek z mniej wartościowymi narodami europejskimi („wnet by ją ubrał w gelabiję, spuściłby suce lanie kijem, po czym umieścił ją w haremie pod czujną eunucha strażą”), przekształcając je w niewolniczą masę, podobną do tej w jaką bolszewicy przekształcili Rosjan. To by nawet dobrze wyjaśniało przyczynę, dla której żydowscy szowiniści tak energicznie zwalczają ruchy nacjonalistyczne w krajach swego osiedlenia, między innymi przy pomocy piekielnej triady w postaci państwowego monopolu edukacyjnego, mediów i przemysłu rozrywkowego, do którego coraz szerszym frontem włącza się Kościół katolicki w ramach stręczenia tak zwanego „judeochrześcijaństwa”.

Wróćmy jednak a nos moutons, czyli do brytyjskiego referendum. Zapoczątkowuje ono nakreśloną w traktacie lizbońskim procedurę „wychoda”. Brytyjski rząd, zobligowany rezultatem referendum, musi złożyć wniosek o wystąpienie z Unii Europejskiej, który następnie stanie się przedmiotem negocjacji na temat warunków wystąpienia. Jeśli negocjacje doprowadzą do porozumienia, to przedstawione ono będzie do zatwierdzenia Radzie Europejskiej i Europejskiemu Parlamentowi i po ewentualnym zatwierdzeniu Wielka Brytania opuści UE na uzgodnionych warunkach. Te procedury muszą trochę potrwać, a jeśli nawet do porozumienia by nie doszło, albo nie zostało ono zatwierdzone, to Wielka Brytania mogłaby opuścić UE nie wcześniej, niż za dwa lata od złożenia wniosku. Warto dodać, że brytyjski rząd w każdej chwili może swój wniosek wycofać, więc tak naprawdę nic nie jest jeszcze przesądzone.

Niemniej jednak niemiecki minister spraw zagranicznych Walter Steinmeier, zwołał spotkanie „założycieli Unii” Nietrudno domyślić się – po co. Niemcy chcą wysondować, czy „ojcowie założyciele” zaakceptują program przywracania pruskiej dyscypliny w reszcie Eurokołchozu, czy nie. Jeśli zaakceptują – a wiele wskazuje na to, biurokratyczne środowiska „ojców założycieli” dla zachowania swoich alimentów zgodzą się na wszystko, no to przywracanie pruskiej dyscypliny rozpocznie się niezwłocznie i to być może – właśnie od Polski. Warto przypomnieć, że właśnie wobec Polski w styczniu br. została wszczęta bezprecedensowa procedura sprawdzania stanu demokracji i praworządności i jest ona w pełnym toku. Pan minister Waszczykowski poinformował, że rząd wygotował „odpowiedź” na „opinię” Komisji Europejskiej, która w następnym ruchu sformułuje pod adresem polskiego rządu „zalecenia”. Rząd te zalecenia może wykonać, albo nie; jeśli wykona, no to skapituluje – oczywiście pod hasłem umacniania suwerenności, bo jakże by inaczej? Jeśli je zlekceważy, no to Unia Europejska dla podtrzymania swego prestiżu będzie musiała rozstrzygnąć die polnische Frage przy pomocy procedury przewidzianej w traktacie lizbońskim pod nazwą „klauzuli solidarności”, przewidującej usuwanie zagrożeń dla demokracji również przy pomocy interwencji wojskowej. W takiej sytuacji możliwy jest nawet scenariusz rozbiorowy, zwłaszcza gdyby stare kiejkuty zobowiązały się, że nowy rząd, np. z panem Kijowskim jako premierem, w podskokach zrealizuje żydowskie roszczenia wobec Polski. Czyż możemy się łudzić, że Nasz Najważniejszy Sojusznik nie tylko się temu nie sprzeciwi, tylko z radości przyklaśnie? A skoro przyklaśnie temu, to dlaczego miałby nie zgodzić się na rewizję postanowień konferencji poczdamskiej odnośnie „ziem utraconych”? Skoro w ramach kaptowania Niemiec do krucjaty przeciwko złemu ruskiemu czekiście Putinowi, co to chciałby „judeochrześcijańską” Europę „sputinizować” właśnie pozwolił na tworzenie Europejskiej Straży Granicznej, która – co tu ukrywać – jest początkiem tworzenia „europejskich sił zbrojnych niezależnych od NATO”, czyli wyprowadzania Bundeswehry spod amerykańskiej kurateli, to znaczy, że możemy spodziewać się wszystkiego.

Bo gdyby Brexit spowodował tylko „efekt domina” to znaczy – postępującą likwidację projektu politycznego pod nazwą „Unia Europejska”, który został nałożony na pierwotny projekt ekonomiczny w postaci Wspólnego Rynku, to mogłaby to być felix culpa, bo Wspólny Rynek by przetrwał, a nawet otrzymałby potężny impuls rozwojowy dzięki rozluźnieniu biurokratycznego gorsetu. Ale nie możemy zapominać o zasadzie Murphy’ego, że jeśli tylko coś złego może się stać, to na pewno się stanie.

Stanisław Michalkiewicz

Będzie jak za Gierka?

Kiedy w 29 miastach w Polsce, a także w kilku miejscowościach za granicą, z inicjatywy Komitetu Obrony Demokracji, a ściślej – z inicjatywy jego bezpieczniackich pomysło – i mocodawców obchodzony był Dzień Konfidenta, prezes PiS Jarosław Kaczyński grzmiał jak piorun przeciwko „rebelii” godzącej w „suwerenność”, której Prawo i Sprawiedliwość kreowało się jedynym defensorem. Ludzie, jak wiadomo, mają dobrą pamięć, ale krótką i na tym spostrzeżeniu już niejedną polityczną strategię zbudowano. Ale – jak przestrzega poeta – „na tym świecie pełnym złości nigdy nie dość jest przezorności”, więc na wypadek, gdyby ktoś jednak to i owo sobie przypomniał, w sukurs amnezji przychodzi to, co Francuzi wymowni nazywają „emploi”. Jak to pisał kiedyś Antoni Słonimski w felietonie poświęconym zaangażowaniu, do którego nawoływali publicyści partyjni – przed rozpoczęciem nowego sezonu teatralnego, do którejś z warszawskich kawiarni schodzili się aktorzy i czekali na zaangażowanie. Ale nie oczekiwali byle jak, tylko każdy zgodnie ze swoim emploi; amant w pelerynie nerwowo palił papierosa, komik w kraciastej marynarce przymilnie się uśmiechał, amantki sączyły przez słomkę mazagran, ukazując rąbek koronkowej halki i tylko pierwsze naiwne się zmieniały, bo jak długo można grać rolę pierwszej naiwnej? Skoro tedy role zostały rozdane, a emploi ustalone, to nawet jeśli jakaś pamiętliwa Schwein przypomni sobie, że w 2003 roku Anschluss do Unii Europejskiej stręczyła nie tylko Platforma Obywatelska, ale również Prawo i Sprawiedliwość, albo, że 1 kwietnia 2008 roku za ustawą upoważniającą prezydenta do ratyfikowania traktatu lizbońskiego głosowali nie tylko posłowie Platformy Obywatelskiej, ale również wielu posłów Prawa i Sprawiedliwości z prezesem Jarosławem Kaczyńskim na czele – to nawet wtedy nic strasznego jeszcze się nie stanie, bo zawsze można powiedzieć: no tak, i my i oni robiliśmy to samo, ale jeśli dwóch robi to samo, to wcale nie jest to samo. Platforma Obywatelska, jeśli już cokolwiek robi, to robi to z wrodzonej predylekcji do zdrady i zaprzaństwa, podczas gdy Prawo i Sprawiedliwość, jeśli już cokolwiek robi, to robi to z gorącej miłości do ojczyzny i płomiennego patriotyzmu. Słowem – jak mawiano w Hitlerjugend – „czysty typ nordycki i bez mydła jest czysty” i nie zaszkodzi mu nic, nawet Rassenschande.

Bywają jednak sytuacje kłopotliwe, kiedy nawet emploi nie wystarcza. Oto 20 maja br. Sejm 221 głosami Prawa i Sprawiedliwości uchwalił ustawę o Bankowym Funduszu Gwarancyjnym, w której znajduje się między innymi art. 201 ust. 1, zgodnie z którym Bankowy Fundusz Gwarancyjny może „bez zgody właścicieli oraz wierzycieli podmiotu w restrukturyzacji dokonać 1) umorzenia lub konwersji zobowiązań w celu dokapitalizowania podmiotu w restrukturyzacji; 2) umorzenia lub konwersji zobowiązań przenoszonych do instytucji pomostowej w celu wyposażenia jej w fundusze własne; 3) umorzenia lub konwersji zobowiązań przenoszonych w ramach instrumentu wydzielania praw majątkowych; 4) umorzenia zobowiązań w ramach instrumentu przejęcia przedsiębiorstwa.” Ustęp 2 tego artykułu stanowi, że „umorzenie lub konwersja zobowiązań w celu dokapitalizowania podmiotu w restrukturyzacji jest dopuszczalna w przypadku, gdy w jej wyniku podmiot w restrukturyzacji spełni określone odrębnymi przepisami warunki prowadzenia działalności oraz istnieją uzasadnione przesłanki, że w wyniku restrukturyzacji o której mowa w art. 214, osiągnie długoterminowa stabilność finansową.

Co z tego wynika? Ano to, że Sejm przeszedł do porządku nad art. 64 ust. 3 konstytucji, stanowiącym, że „własność może być ograniczona tylko w drodze ustawy I TYLKO W ZAKRESIE, W JAKIM NIE NARUSZA ISTOTY PRAWA WŁASNOŚCI.” (podkr. SM). Umorzenie lub konwersja wierzytelności bez zgody wierzyciela jest naruszeniem istoty prawa własności, do której należy plena in re potestas czyli pełne władztwo nad rzeczą, przysługujące WŁAŚCICIELOWI, z wyłączeniem innych osób. Regulacja te sprzeczna jest również z art. 508 kodeksu cywilnego, który stanowi, że zobowiązanie wygasa, gdy WIERZYCIEL zwalnia dłużnika z długu, a dłużnik zwolnienie przyjmuje. W tej czynności nikt nie może wierzyciela zastąpić i umorzyć wierzytelności w jego imieniu, nawet gdyby bankowi, co to znalazł się w finansowych tarapatach, było to bardzo na rękę. Tymczasem wspomniana ustawa idzie jeszcze dalej, stanowiąc w art. 105 ust. 3, że „prawomocny wyrok sadu administracyjnego stwierdzający wydanie przez Fundusz decyzji z naruszeniem prawa, nie wpływa na ważność czynności prawnych dokonanych na jej podstawie i nie stanowi przeszkody do prowadzenia przez Fundusz działań na jej podstawie, w przypadku gdyby wstrzymanie tych działań stwarzało zagrożenie dla wartości przedsiębiorstwa podmiotu, ciągłości wykonywania zobowiązań, których ochrona jest celem przymusowej restrukturyzacji, stabilności finansowej lub nabytych w dobrej wierze praw osób trzecich, w szczególności osób, które nabyły prawa majątkowe lub przejęły zobowiązania w wyniku decyzji Funduszu o zastosowaniu instrumentów przymusowej restrukturyzacji.

Skąd ta skwapliwość Sejmu do ochrony interesów bankowych nawet kosztem ochrony własności i prawa obywateli do sądu? Okazuje się, że wynika to z konieczności dostosowania polskiego prawa do dyrektyw Unii Europejskiej, a konkretnie – do dyrektywy z 15 maja 2014 roku, bo za opóźnienia w jej implementacji Unia Europejska „surowe głosi kary”. Mamy więc osobliwą sytuację, że za zasłoną spektakularnego sporu o Trybunał Konstytucyjny, gdzie zarówno rząd, jak i prezes Jarosław Kaczyński ma możliwość pokazania całej Polsce, jak to stawia czoło unijnym mandarynom w rodzaju Fransa Timmermansa i broni suwerenności – otóż za zasłoną tego spektaklu rząd pani Beaty Szydło w podskokach realizuje banksterskie dyrektywy. W takiej sytuacji lepiej rozumiemy przyczyny, dla których, mimo gromkich pohukiwań o obronie suwerenności, jakoś nie słychać o uchyleniu podpisanej 24 stycznia 2014 roku przez prezydenta Komorowskiego ustawy nr 1066 o bratniej pomocy. Może ona przydać się jak znalazł, kiedy trzeba będzie konfiskować depozyty i otoczyć banki kordonem żandarmów, chroniących je przed naporem zdesperowanych wierzycieli.

Jakby tego było mało, to na deser warto przytoczyć relację ze spotkania pana wicepremiera Mateusza Morawieckiego z przedsiębiorcami w Gorzowie Wielkopolskim 30 maja br., którą otrzymałem od pana Rafała Z. Pan Rafał podczas tego spotkania zapytał wicepremiera Morawieckiego o szanse przywrócenia ustawy o działalności gospodarczej, autorstwa Mieczysława Wilczka z brzmieniu z 1 stycznia 1989 roku i oto co usłyszał w odpowiedzi. „Pan premier był do bólu szczery. Zwrócił się do zebranych, aby pokazali mu kraj, gdzie wprowadzono podobne, wolnościowe prawo. Dodał, że takie rozwiązanie, jak to, które obowiązywało w Polsce od 1 stycznia 1989 roku, może działać tylko wtedy, gdy zachodzą rewolucyjne zmiany w warunkach „głębokiej transformacji”. Państwo, które musi zaaplikować sobie 70 procent legislacji z zewnątrz, czyli z Brukseli, nie może pozwolić sobie na ustawę o wolności gospodarczej. Poza tym, po 27 latach od ustawy Wilczka, po 12 latach w UE, w Polsce – kontynuował – jest dużo poukładane. Jest gąszcz sprzecznych interesów różnych grup, co wytwarza konflikt, jak w przysłowiu „złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma”. Ponadto – podkreślił premier – Polska nie może wprowadzić ustawy o działalności gospodarczej, wzorowanej na Wilczku, bo wejdzie w głęboki konflikt z UE. Kończąc odpowiedź na moje pytanie, rzucił optymizmem i zadeklarował: „ale będziemy upraszczać”. Zapewne miał na myśli ulżenie przedsiębiorcom, czy coś w tym guście. Wcześniej mówił o tym, skąd Polska weźmie pieniądze na rozwój gospodarczy. No więc weźmie z nowych kredytów, które zaciągnie w zachodnich bankach. To jest tani pieniądz – zaznaczył – bo w zasadzie nieoprocentowany.

Skoro tak, to lepiej rozumiemy skwapliwość rządu w spełnianiu najskrytszych marzeń banksterów, kosztem ochrony własności, podobnie jak gromkie pokrzykiwania pana prezesa Kaczyńskiego w obronie suwerenności. Tyle naszego, to znaczy – tyle tej całej „suwerenności”, co sobie pokrzyczymy. I na koniec nie mogę oprzeć się przypomnieniu, dlaczego w 2003 roku byłem przeciwko Anschlussowi. Otóż w 1990 roku na zaproszenie UPR przyjechał do Polski prof. Milton Friedman, który spotkał się z parlamentarzystami Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego. Podczas tego spotkania udzielił rady, która i dzisiaj jest aktualna. Polska – mówił – nie powinna naśladować bogatych krajów zachodnich, bo nie jest bogatym krajem zachodnim. Polska powinna naśladować rozwiązania, jakie bogate kraje zachodnie stosowały u siebie, gdy były tak biedne, jak Polska. Święte słowa – ale w następstwie umowy stowarzyszeniowej ze wspólnotami europejskimi, Polska zaczęła dokonywać recepcji tzw. standardów, to znaczy – zachowywać się, jakby była bogatym krajem zachodnim. Warto porównać postępy w recepcji owych „standardów” ze zwiększaniem się corocznych deficytów budżetowych. Zależność bije w oczy.

Toteż w 2003 roku próbowałem przekonywać, że poza Unią też jest życie i jako przykład podawałem m.in. Szwajcarię. Moi oponenci powiadali wówczas, że Szwajcaria to zły przykład, bo to kraj bogaty. – Owszem, bogaty – odpowiadałem – ale przecież nie dlatego, że zapisał się do Unii, tylko z jakichś innych przyczyn, na przykład – że się mądrze rządzi. No to my też spróbujmy mądrze się rządzić, zamiast robić sobie iluzje, ze Unia sypnie złotem i znowu będzie, jak za Gierka. Warto to przypomnieć zwłaszcza dziś, kiedy to w ostatnim referendum Szwajcarzy większością prawie 79 procent głosów odrzucili komunistyczny pomysł wprowadzenia „dochodu gwarantowanego”, czyli 2500 franków miesięcznie „od państwa” dla każdego. U nas – odwrotnie; iluzja zwyciężyła i zwycięża, a deklaracja pana wicepremiera Morawieckiego w Gorzowie pokazuje, że rzeczywiście znowu może być, jak za Gierka – zwłaszcza pod koniec „przerwanej dekady”.

źródło: michalkiewicz.pl

04 czerwca Konfidenci chcą mieć święto

Jeśli KOD / PO twierdzą, że wybory z 4 czerwca 1989 r. były demokratyczne, to ciekawe jak nazwaliby wybory, w których PiS ustawowo rezerwuje dla siebie 65% mandatów?

Czas najwyższy ostatecznie rozbić pompowany przez KOD, PO i Gazetę Wyborczą mit „pierwszych demokratycznych wyborów”, jakie rzekomo miały się odbyć 4 VI 1989 r. Prawda jest taka, że pierwsze po II wojnie światowej całkowicie wolne wybory parlamentarne w naszym kraju odbyły się nie 6 VI 1989 r., lecz dopiero 27 X 1991 r. W ich efekcie premierem został Jan Olszewski. Jeśli sympatycy KOD-u tego nie pojmują, to niech sobie wyobrażą wybory, w których PiS ustawowo rezerwuje dla siebie 65% mandatów? One też byłyby „demokratyczne”??

Nie mam co do tego absolutnie żadnych wątpliwości – wybory parlamentarne z 4 VI 1989 r. nie były ani wolne, ani demokratyczne. Niezależnie od tego jakim wynikiem by się one zakończyły, komuniści i złodzieje zarezerwowali sobie w nich ustawowo aż 65% miejsc w Sejmie. Ówczesna opozycja mogła liczyć maksymalnie na 35% mandatów, a tym samym w utworzonym po wyborach parlamencie stanowiła zdecydowaną mniejszość.

Rację ma Rafał Ziemkiewicz, który w swoim okolicznościowym felietonie pisze rzecz następującą:

„Czwarty czerwca, rocznica tak zwanych „kontraktowych” wyborów i udaremnienia próby lustracji, podjętej przez rząd Jana Olszewskiego, to data wyjątkowo nie nadająca się do świętowania. A już szczególnie do świętowania wolności czy demokracji”.

Jeśli powyższe nie dociera do sympatyków KOD-u, PO, Nowoczesnej czy „Gazety Wyborczej”, to niech spróbują sobie wyobrazić wybory, w których PiS ustawowo rezerwuje dla siebie 65% mandatów. I to niezależnie od rzeczywistej liczby głosów jaką by uzyskał w trakcie głosowania. Czy to byłaby demokracja? Czy takie wybory można by nazwać „wolnymi”?! Nie wiem czy taka wizualizacja na temat PiS-u do nich przemówi. Mam nadzieje, że ostatecznie zrozumieją, iż wybory z 4 czerwca 1989 r. niewiele miały wspólnego ze standardami demokratycznego państwa prawa, a każda ich rocznica, to nie powód do świętowania, lecz raczej smutnej refleksji na temat tego, jak to komuniści i złodzieje pięknie (dla siebie) rozegrali…

źródło: niewygodne.info.pl

czytaj także: Konfidenci chcą mieć święto (Stanisław Michalkiewicz)

Zobacz film: Nocna zmiana

Scenariusz rozbiorowy nabiera tempa

Szanowni Państwo!

Jeśli ktoś jeszcze powątpiewał o uzależnieniu znacznej części solidarnościowej od tajnych służb komunistycznych…

Szanowni Państwo!

Jeśli ktokolwiek jeszcze powątpiewał o uzależnieniu znacznej części solidarnościowych dygnitarzy od tajnych służb komunistycznych, a konkretnie – od wywiadu wojskowego, który w drugiej połowie lat 80-tych, na skutek pierwszej wojny o inwestyturę, został hegemonem polskiej sceny politycznej, to teraz już powinien wyzbyć się wątpliwości – chyba, że jest bardzo mało spostrzegawczy. Oto w zaplanowany przez Wojskowe Służby Informacyjne, których, ma się rozumieć, „nie ma”, scenariusz politycznego destabilizowania państwa polskiego przy wykorzystaniu zagranicznej interwencji, posłusznie włączyli się nie tylko wszyscy byli prezydenci, za którymi ciągnie się smród podejrzeń o agenturalność, ale również autorytety moralne drobniejszego płazu. Cel tej operacji, a nawet jej szczegóły ujawnił człowiek o zszarpanych nerwach, czyli poseł Stefan Niesiołowski. Celem jest wysadzenie w powietrze polskiego rządu, a ma to nastąpić w rezultacie ulicznych rozruchów – które w obronie demokracji i praworządności intensywnie trenują oddelegowani do Komitetu Obrony Demokracji zarówno konfidenci, którzy samego jeszcze znali Stalina, jak i ich potomstwo, zwerbowane przez Wojskowe Służby Informacyjne, które za możliwość dalszego pasożytowania na narodzie polskim sprzedadzą się każdemu, no i oczywiście pożyteczni idioci – które będą pretekstem dla zewnętrznej interwencji – „bratniej pomocy”. Doprowadzi ona do ustanowienia w Polsce rządu, który spełni wszystkie oczekiwania interwentów, no i zadośćuczyni żydowskim roszczeniom majątkowym – bo czyż w przeciwnym razie „prasa międzynarodowa” tak by się przejmowała demokracją i praworządnością w naszym bantustanie? Tedy soldateska za pośrednictwem legendarnego pana Władysława Frasyniuka przekazała swoim konfidentom rozkaz, że mają „wyjść na ulice i walczyć o swoje prawa”. I tak na pewno będzie, tym bardziej, że oficerowie prowadzący mają sprawdzać listy obecności, a nieusprawiedliwiona nieobecność będzie surowo karana. Widać gołym okiem, że scenariusz rozbiorowy nabiera tempa i wiele wskazuje na to, iż zaraz po zakończeniu Światowych Dni Młodzieży rozpocznie się pełzający zamach stanu. Pewnie dlatego pan Miszk przerwał głodówkę, bo nawet głodując w przerwach między posiłkami nie można przesadzać bez wzbudzania podejrzeń.

Podczas gdy w naszym nieszczęśliwym kraju trwają przygotowania do ostatecznego rozwiązania kwestii polskiej, na Ukrainie powstał nowy rząd pod przewodnictwem pana Hrojsmana. Podobno poprzedni rząd premiera Arszenika Jaceniuka był „znienawidzony”, bo nie przeprowadzał reform. Ciekawe, co w takim razie przez tyle czasu robił, bo chyba się nie korumpował. Gdyby bowiem się korumpował, to nie byłby naszą ukochaną duszeńką, za jaką uchodził aż do swojej dymisji, a nawet i dłużej. Pan Hrojsman, to co innego. Już jak on przeprowadzi reformy, to Ukraina zmieni się nie do poznania. Znaczy – nikt jej nie pozna tym bardziej, że członkiem nowego ukraińskiego rządu został właśnie profesor Leszek Balcerowicz. Pełni on tam obowiązki przedstawiciele samego prezydenta Poroszenki, który najwyraźniej zapragnął, żeby Ukraińcom było tak samo dobrze, jak nam, którzy do dzisiaj nie możemy się pozbierać po „planie Balcerowicza”, wobec którego „nie było alternatywy”. Jestem pewien, że ukraińskie odpowiedniki pana redaktora Michnika będą teraz o panu profesorze Balcerowiczu pisać w tym samym tonie, żeby każdy mądry, roztropny i przyzwoity ukraiński mikrocefal wiedział, z jakiego klucza ma teraz ćwierkać. To byłoby nawet niezłe posunięcie z polskiego punktu widzenia, bo warto pamiętać, że to państwo uchodzi za silne, które ma sąsiadów jeszcze słabszych od siebie, a któż może dokonać takich rzeczy lepiej od pana profesora Balcerowicza? Na tym tle nieprzyjemnym zgrzytem odzywają się opinie ekspertów, według których pan profesor Balcerowicz nie będzie miał wpływu na ukraiński rząd, a jego tam obecność ma raczej charakter listka figowego. Zważywszy, że pan profesor Balcerowicz jest wizytówką naszego eksportu, to za dobrze to nie wygląda tym bardziej, że nie ma większego rozczarowania, niż kiedy po uchyleniu listka figowego zobaczy się figę.

Mówił Stanisław Michalkiewicz

Ślad pieniądza

Nieomal wszystko co dzieje się na świecie, w tym w Polsce, można zrozumieć i wyjaśnić podążając śladami finansowania. Finansowany ZAWSZE reprezentuje interesy finansującego.

Poniższy artykuł pokazuje komu zależy na obaleniu obecnego rządu.

Nie dawno pisaliśmy, że fundacja Leszka Balcerowicza przyjmowała kasę w darowiznach od spółek zarejestrowanych na Antylach Holenderskich (raj podatkowy) powiązanych z Janem Wejchertem i Bruno Valsangiacomo (założyciele ITI). Teraz wyszło, że na kampanię wyborczą Nowoczesnej wpłacali środki m.in. Wojciech Kostrzewa z rady nadzorczej TVN oraz Marcin Michalak i Artur Hoffman z rady nadzorczej ATM Grupy. Wszystko na legalu, ale warto wiedzieć kto, kogo i w jaki sposób wspiera, aby mieć obraz całości powiązań.

Nie ma nic nadzwyczajnego, a już tym bardziej nielegalnego, w tym że ktoś wspiera finansowo daną organizację, fundację czy partie polityczną. Każdy ma do tego pełne prawo i należy to traktować, jako przejaw dojrzałości systemu demokratycznego, gdzie popierać daną opcję można nie tylko podejmując decyzje przy urnie wyborczej, ale również przelewając pieniądze na odpowiednie konta. Warto jednak wiedzieć kto, kogo i jakimi sumami wspiera, bowiem taka wiedza potrafi czasem dać odpowiedź na pytanie dlaczego dana telewizja jest przychylna np. dla Nowoczesnej i Ryszardowi Petru, a jednocześnie nieustannie krytykuje poczynania jego politycznych konkurentów.

Tak się akurat złożyło, że Wojciech Kostrzewa (prezes Grupy ITI oraz członek rady nadzorczej TVN) według ustaleń dziennikarzy „Newsweeka” miał wpłacić na kampanię wyborczą Nowoczesnej 20 tys. zł. Lista darczyńców jest dłuższa. W jej skład mieli wejść również członkowie rady nadzorczej ATM Grupy – Marcin Michalak i Artur Hoffman. Ten pierwszy przelał na konto Nowoczesnej 20 tys. zł, a drugi (wraz z żoną) – 75 tys. zł. Wcześniej fundacja Forum Obywatelskiego Rozwoju (FOR), założona przez Leszka Balcerowicza (obecnie jednego z głównych krytyków polskiego rządu), przyjmowała kasę w darowiznach od spółek zarejestrowanych na Antylach Holenderskich (raj podatkowy) powiązanych z Janem Wejchertem i Bruno Valsangiacomo (założyciele ITI).

A teraz łączymy hasła: ITI + TVN + Nowoczesna + Petru + Balcerowicz… Czy wspólnym mianownikiem nie będzie przypadkiem AntyPiS?

źródło: http://niewygodne.info.pl/artykul6/02968-Nowoczesne-pieniadze-Petru-i-Balcerowicza.htm

Warto w tym miejscu wspomnieć, że
ITI = TVN = WSI = GRU = KREML

Pewne światło do tematu dodaje również publicysta Stanisław Michalkiewicz, który rozprawia się z informacją, dlaczego to właśnie Newsweek ujawnia informacje o finansowaniu Nowoczesnej.

Ciekawe, jaką koncepcję zaprezentuje w związku z tym pan Ryszard Petru po ujawnieniu przez tygodnik „Newsweek”, że jego partię finansowały takie osobistości, jak słynny agent sławnego „wywiadu gospodarczego” doktor Andrzej Olechowski, czy pan Wojciech Kostrzewa. W tej historii ciekawe przede wszystkim jest to, dlaczego święte pieczęcie finansowych tajemnic pana Ryszarda Petru powyskrobywali akurat dziennikarze tygodnika „Newsweek”, wydawanego przez niemieckie wydawnictwo Axel Springer, a kierowane przez znanego z żarliwego obiektywizmu pana redaktora Tomasza Lisa. Pewne światło na tę sprawę rzuca okoliczność, że Nowoczesna pana Ryszarda Petru rośnie w siłę, podczas gdy Platforma Obywatelska nie tylko słabnie, ale nawet wydaje się być w przededniu procesów rozpadowych. Ponieważ zgodnie z moją ulubioną teorią spiskową podejrzewam, iż Platforma Obywatelska jest polityczną ekspozyturą Stronnictwa Pruskiego, no to nie ma nic dziwnego, że wydawany przez niemieckiego wydawcę, a kierowany przez pana red. Tomasza Lisa tygodnik „Newsweek” obnaża wstydliwe zakątki Nowoczesnej. Ujawniając, że i pan dr Andrzej Olechowski i pan Wojciech Kostrzewa należeli do sponsorów sukcesu politycznego pana Ryszarda Petru, tygodnik niedwuznacznie sugeruje istnienie niebezpiecznych związków między Nowoczesną, a różnymi bezpieczniackimi watahami. Warto przypomnieć, że o związkach między bezpieczniackimi watahami i Platformą Obywatelską bardzo szeroko opowiadał w swoim czasie pan generał Gromosław Czempiński, wspominając, ile to rozmów i bliskich spotkań III stopnia musiał odbyć, by w ogóle doszło do powstania tej partii. Skoro jednak teraz sponsorowany jest pan Ryszard Petru, to nieomylny to znak, iż bezpieczniacy musieli porzucić służbę w niemieckiej BND i przejść na służbę do Amerykanów, którym polityczna ekspozytura Stronnictwa Pruskiego jest na polskiej scenie politycznej potrzebna, jak psu piąta noga. Zwracałem na to uwagę po międzynarodowej konferencji naukowej „Most”, jaka odbyła się w Warszawie 18 czerwca ub. roku, no a teraz wszystkie podejrzenia się potwierdzają, między innymi dzięki nieporozumieniom w klubie gangsterów, stanowiącym podszewkę naszej młodej demokracji.

źródło: http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=3630

W sumie zastanawiam się, czy aktualnie nie powinno się kojarzyć finansowanie w stronę USA:

ITI = TVN = CIA = BIAŁY DOM

Jednak jednego możemy być pewni – to nie polskich interesów pilnuje Nowoczesna!

Holokaust w obronie życia

Co tu ukrywać; wprawdzie Józef Goebbels był bardzo pomysłowym propagandystą, ale miał jednak różne zahamowania, które nie pozwoliły mu rozwinąć skrzydeł w pełni. Na przykład starał się trzymać logiki, podczas gdy prawdziwie skuteczna może być dopiero propaganda wyzwolona z wszelkich ograniczeń. Toteż współczesne postępactwo poszło zdecydowanie dalej i żadną logika już się nie krępuje, być może również dlatego, że nie ma o niej zielonego pojęcia. Powiedzmy sobie otwarcie i szczerze – wymaganie logicznego myślenia od takiej na przykład panny Jarugi-Nowackiej nosiłoby znamiona małpiego okrucieństwa. Toteż nikogo nie powinno zaskoczyć, że tegoroczna „Manifa”, to znaczy – demonstracja z okazji Dnia Kobiet, jaka została zorganizowana w ostatnią niedzielę („ta ostatnia niedziela…”) w Warszawie, odbywała się pod hasłem „Aborcja w obronie życia”. Było to hasło wiodące, bo oprócz niego były też inne; na przykład niektóre uczestniczki przechwalały się, że „oprócz macicy mają również mózg”. Jak wszelkie przechwałki, również i ta nie musi mieć nic wspólnego z rzeczywistością, ale nie o to w tej chwili chodzi, tylko o wspomniane hasło wiodące, które powinniśmy sobie rozebrać z uwagą. Nawet mikrocefale z „Gazety Wyborczej”, aczkolwiek oczywiście podpisują się pod tym hasłem wszystkimi czterema rękami, to jednak uważają je za „kontrowersyjne”, chociaż nie bardzo wiedzą – dlaczego. Zatem w czynie społecznym, w ramach tygodnia dobroci dla człekokształtnych zwierząt, postarajmy się im to wyjaśnić.

Aborcja jest przerwaniem życia dziecka jeszcze nie urodzonego, które jest zupełnie odrębną osobą od swojej matki. W tej sytuacji domaganie się „prawa do aborcji”, o którym mówiła w telewizji rzeczniczka Sojuszu Lewicy Demokratycznej, pani Anna Maria Żukowska, oznacza nic innego, jak żądanie bezkarności dla kobiet mordujących albo własne, albo cudze dzieci. Jest to jeszcze jedna ilustracja pokazująca stopień bezwzględności kobiet, o której mężczyźni mają blade pojęcie. Szczyty, na które wspięli się Hitler ze Stalinem i Pol Potem, wśród kobiet stanowią zaledwie średnią. Ale mniejsza z tym, bo ważniejsze jest oczywiście to, że aborcja wcale życiu nie sprzyja, przeciwnie – aborcja polega na niszczeniu życia. Zatem hasło, pod jakim tegoroczna „Manifa” przeszła przez Warszawę, wcale nie jest „kontrowersyjne”, tylko po prostu głupie.

Aborcja może sprzyjać życiu tylko w jednym znaczeniu. Że mianowicie dzięki zamordowaniu człowieka, którego zaistnienie wprowadziło do czyjegoś życia istotne komplikacje, życie znowu stało się łatwiejsze. Ale aborcja jest tylko jednym ze sposobów na ułatwienie życia i to wcale nie najskuteczniejszym. Zacznę od tego, że życie potrafią skomplikować nie tylko osoby jeszcze nie urodzone, ale również, a może nawet przede wszystkim – osoby już urodzone, czyli tak zwane „zygoty wyrośnięte”, albo nawet – jak np. pan poseł Kalisz – przerośnięte. Taka wyrośnięta, a zwłaszcza taka przerośnięta zygota, zajmuje znacznie więcej miejsca w przestrzeni, wysuwa pod adresem innych osób rozmaite roszczenia, nie tylko majątkowe, ale majątkowe również, przez co szalenie komplikuje życie swemu otoczeniu. Co gorsza, każda z takich osób uważa własne istnienie za niezbędne, podczas gdy tak naprawdę nie ma ludzi niezastąpionych, o czym najlepiej świadczą cmentarze, na których leżą sami ludzie niezastąpieni. Skoro tedy kobiety domagają się „prawa do aborcji”, czyli bezkarności w przypadku zamordowania jeszcze nie urodzonego dziecka, które już skomplikowało życie, to dlaczegóż ograniczać tę bezkarność tylko do morderstw dzieci jeszcze nie urodzonych? Kobiety powinny iść na całość i domagać się Prawa Do Życia Bez Jakichkolwiek Komplikacji, to znaczy – bezkarności w przypadku zamordowania kogokolwiek. Dopiero wtedy można by mówić o całkowitym wyzwoleniu kobiet, a nie o jakichś półśrodkach w rodzaju prawa tylko do aborcji. Jeśli uznamy, że podstawowym prawem człowieka, a kobiety w szczególności jest możliwość samorealizacji, to nie ma żadnego powodu, by na tej drodze robić jakieś wyjątki. Trzeba sobie szczerze i otwarcie powiedzieć, że gdy chodzi o Prawo Do Życia Bez Jakichkolwiek Komplikacji, żadnych wyjątków być nie może.

Żadnych – z wyjątkiem być może jednego. Czy mianowicie kobieta dążąca do samorealizacji może w tym celu bezkarnie zamordować osobę pochodzenia żydowskiego? Logika podpowiadałaby, że tak, bo przecież osoby pochodzenia żydowskiego mogą skomplikować życie swemu otoczeniu w stopniu nawet większym niż inne, choćby z tego powodu, że próbują wszystkich sztorcować. Weźmy dla przykładu takiego pana redaktora Adama Michnika, który cały świat chciałby przerobić na własny – powiedzmy sobie szczerze – niezbyt zachęcający obraz i podobieństwo. Czy kobiety powinny cieszyć się prawem do zlikwidowania pana redaktora Michnika? W przypadku odpowiedzi pozytywnej trzeba by jednak zrewidować dotychczasowy stosunek do holokaustu. Ufundowany jest on na przekonaniu, że holokaust był złem absolutnym. Kiedy jednak weźmiemy pod uwagę możliwość, że ofiary holokaustu mogły zostać uznane za element komplikujący życie, to sprawa zaczyna wyglądać całkiem inaczej, zwłaszcza w świetle hasła przyświecającego tegorocznej „Manifie”. Skoro aborcja dokonywana jest „w obronie życia”, to dlaczego nie holokaust? Holokaust przecież też!

Stanisław Michalkiewicz

źródło: michalkiewicz.pl