Dzisiejsze wydarzenia w sejmie rozgrzewają emocje większości opozycjonistów PiS’u. Widzą w nich kolejną szansę obalenia znienawidzonego rządu. Jednak dla wielu z nas wydarzenia są emocjonalnie obojętne, i rozumiemy, że aby było lepiej w sądach muszą nastąpić zmiany. Jak zwykle humorystycznie i trafnie sytuację, wraz z tłem historycznym, przedstawia w swoim felietonie Stanisław Michalkiewicz. Poczytajmy.
Któż z nas nie pamięta bajki o rybaku i złotej rybce? Chociaż wszyscy ją pamiętamy, to jednak pamięć bywa zawodna i ludzie wprawdzie maja dobrą pamięć, ale niestety krótką – to warto przypomnieć, o co tam chodziło. Otóż rybak schwytał złotą rybkę, która w zamian za wypuszczenie na wolność obiecała spełniać jego życzenia. Kiedy dowiedziała się o tym rybakowa, zażądała najpierw porządnego dworu ze służbą i szykanami, potem – pałacu, aż wreszcie – by rybka została u niej sługą na posyłki. Wtedy czar prysnął, rybka odebrała wszystkie dary, a głupia baba została na progu chałupy przed rozbitym korytem.
Jakże idealnie pasuje ta historia do dziejów praworządności w naszym nieszczęśliwym kraju! Jak pamiętamy, za pierwszej komuny sędziowie, nie mówiąc już o funkcjonariuszach wymiaru sprawiedliwości drobniejszego płazu – trzęśli się przed byle sekretarzem, a jeszcze bardziej – przed bezpieczniakami, którzy byli przecież najtwardszym jądrem systemu. I chociaż wskutek tego w czasach stalinowskich dochodziło do masowych zbrodni sądowych, a i potem zdarzało się wiele łajdactw, zwłaszcza w sprawach zatrącających o politykę, to jednak sędziowie czuli mores, bo nigdy nie było wiadomo, czy podsądny, albo strona w procesie cywilnym nie ma jakichś sekretnych kontaktów czy to z sekretarzem, czy ubowcami i czy nie sprawi im przykrej niespodzianki. Dzięki temu wymiar sprawiedliwości jako-tako funkcjonował. W rezultacie sławnej transformacji ustrojowej partia została zlikwidowana, a bezpieczniacy utworzyli struktury zorganizowanej przestępczości, wśród których najgroźniejsze były Wojskowe Służby Informacyjne. W rezultacie niezawisłe sądy wyemancypowały się z jakiejkolwiek zależności od konstytucyjnych struktur państwa i podlegały już nie żadnym tam „ustawom”, tylko – oficerom prowadzącym – bo przecież nikt nie ma chyba najmniejszej wątpliwości, że stare kiejkuty plasowały agenturę nie w środowisku gospodyń domowych, tylko między innymi – w wymiarze sprawiedliwości, gdzie – jak powiada poeta – „sypią się piękne wyroki”. Ostatnie kongresy sędziów, organizowane przez panią Małgorzatę Gersdorf, która z sędziowskiej pensyjki potrafiła uciułać sobie miliony pokazują, że agentura mogła stanowić nawet 10 procent ogółu sędziów. Posłuszeństwo wobec starych kiejkutów zapewniało całkowitą bezkarność, toteż nic dziwnego, że wystarczyło 25 lat takiego stanu rzeczy, by w środowisku wytworzyło się przekonanie, iż jest to stan naturalny, a sędziowie są wyjątkową „kastą”, rodzajem Ubermenschów, nawet jeśli w skromnych początkach jeszcze „srać chodzili za chałupę”. Ale fortuna kołem się toczy i pysznych poniża, toteż nic dziwnego, że i nasi Zasrancen w końcu się doigrali.
W ramach rekonstrukcji przedwojennej sanacji, która najwyraźniej jest ideałem pielęgnowanym w sercu prezesa Jarosława Kaczyńskiego, przyszła kryska i na nich, zgodnie z art. 4 ust. 1 konstytucji kwietniowej z 1935 roku, stanowiącym, iż „w ramach państwa i w oparciu o nie kształtuje się życie społeczeństwa”. Wynika z niego, że poza państwem nie ma życia. No dobrze – ale cóż to właściwie jest, to „państwo”, poza którym nie ma życia? Ano, to nic innego, jak państwowa biurokracja. Toteż uchwalone niedawno nowelizacje ustaw o Krajowej Radzie Sądownictwa i ustroju sądów powszechnych oraz rządowy projekt ustawy o Sądzie Najwyższym nie pozostawiają złudzeń, że rząd przeszedł na ręczne sterowanie niezawisłymi sądami. Wbrew lamentom, że to „koniec państwa prawa”, podporządkowanie sądów rządowi wcale nie musi być gorsze od podporządkowania ich starym kiejkutom. Cokolwiek można złego powiedzieć o rządzie, to ma on przynajmniej tę zaletę, że wiadomo, kto go tworzy, kto jest, dajmy na to, premierem, a kto – ministrem sprawiedliwości, podczas gdy w przypadku starych kiejkutów była to całkowita enigma, bo – jak wiadomo – po rozwiązaniu Wojskowych Służb Informacyjnych, starych kiejkutów oficjalnie „nie ma”. Wprawdzie Najstarszym Kiejkutem III Rzeczypospolitej wydaje się pan generał Marek Dukaczewski, który podczas ostatniej kombinacji operacyjnej 16 grudnia ub. roku nadzorował konfidentów przedstawiających pod Sejmem „zagniewany lud”, ale pisać do niego skargi na sędziów, to jakby pisać na Berdyczów, zwłaszcza, że zgodnie z zasadą ochrony danych osobowych jego adres nie jest publicznie znany, podczas gdy Ministerstwa Sprawiedliwości – jak najbardziej. Poza tym lamenty, jakoby Polska była dotąd „państwem prawa” mogą wzbudzać śmiech pusty, jeśli nie „litość i trwogę”. Recenzję w tej dziedzinie wystawił III Rzeczypospolitej nie żaden działacz PiS, tylko funkcjonariusz, minister spraw wewnętrznych w rządzie premiera Tuska, w podsłuchanej, a więc niewątpliwie szczerej rozmowie stwierdzając, że to „ch…, d… i kamieni kupa”. Może pulchna pani poseł Nowoczesnej Katarzyna Lubnauer uważa, że tak właśnie „państwo prawa” powinno wyglądać, w co chętnie wierzę, bo już na pierwszy rzut oka widać, że „naiwne to i niewinne” – chociaż oczywiście wie, z której strony chleb jest posmarowany i do Nowoczesnej trafiła, jak po sznurku, którego przecież sama sobie chyba nie naciągnęła. Sytuację rządowi PiS ułatwiła arogancja sędziów, a zwłaszcza – pana prezesa Andrzeja Rzeplińskiego, który nie tylko kolaborował w posłami PO przy nowelizowaniu ustawy o TK, ale i nie protestował przeciwko wyborowi „nadliczbowych” sędziów tego Trybunału i nadal pozuje na autorytet moralny, najwyraźniej uważając, że „czysty typ nordycki i bez mydła jest czysty” – czy pani Małgorzaty Gersdorf, nie mówiąc już o przebierańcach drobniejszego płazu, z którymi mają do czynienia zwykli obywatele. Uchylenie zasłony dotychczas skrywającej kulisy afery Amber Gold, czy warszawskiej reprywatyzacji, w których sędziowie, prawdopodobnie na polecenie starych kiejkutów, nie tylko patrzyli przez palce na łajdactwa, ale nawet i dzisiaj demonstrują świadomą dyscyplinę, na pytanie komisji o nazwisko odpowiadając: nie wiem, nie pamiętam, ostatecznie przekonało opinię publiczną, że nie ma kogo żałować, że PiS wprawdzie stosuje kozackie metody, ale widać inaczej rozgonić tego łajdackiego towarzystwa wzajemnej adoracji się nie da.
Nie jest też wykluczone, że nawet gdyby PiS utraciło władzę, to ekspozytura Stronnictwa Pruskiego wcale nie musi zrezygnować z ręcznego sterowania niezawisłymi sądami. Wykorzystując te same procedury, powyrzuca tylko faworytów obecnego rządu i na ich miejsce wprowadzi tak zwanych „naszych sukinsynów”, którzy w podskokach zrobią, co tam będzie się od nich oczekiwało. Jak to było w „Towarzyszu Szmaciaku”? „Tak sobie Szmaciak mściwie roi, na korytarzu zaś już stoi podwładnych tłum, aby bez zwłoki stosowne zaraz podjąć kroki, gdy tylko wódz rozkazy wyda. Są to milicji szef Maczuga, pan prokurator Jan Szaruga i bardzo tłusta biała gnida, prezes powiatowego sądu.” U progu transformacji ustrojowej Stefan Kisielewski zachęcał, by „wziąć za mordę i wprowadzić liberalizm”. Nikt go nie posłuchał, no to teraz będzie zamordyzm – ale bez żadnego liberalizmu.
Anne Sanders, niemiecka ekspert prawna pracująca dla Rady Europy, przyznaje wprost: Proponowany przez PiS sposób powoływania sędziów Sądu Najwyższego jest taki sam, jak w Niemczech. Dlaczego zatem w Polsce można z tego powodu robić aferę, a w Niemczech nie?